sobota, 24 sierpnia 2013

I jeszcze o czeskim Mikulovie...

A właściwie morawskim, bo Mikulov leży w południowych Morawach i słynie z wina. Jest to urocze miasteczko, trochę przypominające mój ukochany Štramberk. Nie ma tam oczywiście tak dużo do zwiedzania, jak we wspomnianym w poprzednim wpisie Wiedniu, lecz warto się wybrać, choćby dla przepięknych widoków. Jeśli chodzi o wegetariańskie jedzenie, to niestety słabo z tym, my ostatecznie wylądowaliśmy na pizzy i serze z frytkami w restauracji przy kręgielni => http://www.bowlingmikulov.cz/ - miejsce całkiem przyzwoite, a kelnerzy o dziwo mówili po polsku (czego nie oczekiwaliśmy). Przed wyjazdem trafiliśmy jeszcze do "Zdrowej Kawiarni", która oprócz kawy i przekąsek oferuje do sprzedaży zdrową żywność oraz, oczywiście, wino. Miejscowego piwa Mamut już niestety nie.
Po Czechach podróżujemy oczywiście pociągiem (polecam gorąco czeską kolej), tym razem zaliczyliśmy aż 8 odcinków i obowiązkowe biegi po peronach, ale na wszystko zdążyliśmy - a na co się spóźniliśmy, to czekało. České dráhy oferują szereg rozmaitych zniżek, więc zamiast zapłacić standardowe 326 koron (244 km) od osoby w jedną stronę, co dałoby w przeliczeniu 215 zł za całą podróż z Czeskiego Cieszyna, zapłaciliśmy tylko 600 koron, czyli ok. 99 zł za całość, jest to cena tzw. biletu weekendowego, na który mogą podróżować 2 osoby dorosłe z 3 dzieci, dowolnymi pociągami z wyjątkiem Pendolino, po całych Czechach. Są też dużo tańsze wersje regionalne tego biletu.
Na koniec oczywiście trochę zdjęć:
























środa, 14 sierpnia 2013

I długi dzień w Wiedniu

Oraz długa noc w pociągu... A to za sprawą popsutego wagonu, który naprawiano, a potem opróżniano przez 4 godziny tuż po przejechaniu czeskiej granicy. Dziwnym trafem (choć właściwie mnie to wcale nie dziwi) popsuł się właśnie polski wagon (my byliśmy w czeskim, ale co z tego). Na szczęście te przygody spotkały nas dopiero w drodze powrotnej, bo obawialiśmy się, że jadąc przed świtem w kierunku Wiednia nie zdążymy się przesiąść w Bohuminie, gdzie w najlepszym wypadku mieliśmy 2 minuty czasu. Na szczęście kolej w Czechach rzadko zawodzi i wszystko poszło zgodnie z planem. O 9:24, po 2 przesiadkach, wylądowaliśmy na dworcu Wien Meidling. Do biletu Wien Spezial mieliśmy dokupioną możliwość poruszania się przez cały dzień komunikacją miejską (za 3,4 Euro, bo normalnie kosztuje to 7,10), więc od razu przesiedliśmy się na metro, które okazało się świetnym środkiem transportu i bardzo szybko opanowaliśmy poruszanie się po całym mieście. Pisząc te słowa uświadomiłam sobie, że to jeden z plusów, który dostrzegam w tej podróży, bo co do samego miasta mam mieszane uczucia. Było parę miast, które zachwyciły mnie od pierwszego wejrzenia, ale Wiedeń do nich nie należy. Nie, oczywiście nie jest brzydki, nie w tym rzecz. Jest (dla mnie) trochę przytłaczający ze względu na zbyt duże przestrzenie, zbyt wielkie budynki i przede wszystkim ogromne tłumy dosłownie wszędzie. Znaczną część zwiedzających stanowią turyści z Japonii, w tym drobne kobietki w kapelusikach i z fikuśnymi przeciwsłonecznymi parasolkami. Oczywiście prawie wszyscy posiadają jakieś formy aparatów fotograficznych, niektóre osoby robią zdjęcia tabletami (przyznam, że spotkałam się z tym po raz pierwszy, więc trochę dziwnie i niewygodnie to wyglądało dla mnie). Ze 4 razy poproszono mnie o sfotografowanie rodziny czy grupy znajomych ;)
Prawdą jest, że palenie jest w Wiedniu powszechne, do tego stopnia, że każdy kosz na śmieci posiada "popielniczkę" przypominającą wielkiego papierosa, w której można owa rzecz zgasić i tam też wrzucić. Co nie znaczy, że lecący na twarz dym jest przyjemny. Miasto jest bardzo czyste, nie wiem, czy tylko za sprawą działalności służb miejskich, czy także dzięki zdyscyplinowaniu mieszkańców. A mieszkańcy są bardzo różnorodni, ponieważ ponad 20% z nich to obcokrajowcy.
Do zwiedzenia jest bardzo wiele, więc nie będę się wgłębiać w te sprawy (także dlatego że sama odczuwam lekką dezorientację), ceny biletów wstępu są nieco zaporowe dla mieszkańca Europy wschodniej (od kilku do nawet kilkudziesięciu Euro, są oczywiście oferty łączone), choć zapewne normalne dla zachodnich Europejczyków. Na szczęście wiele można zobaczyć za darmo i na pewno można na to poświęcić o wiele więcej czasu niż my. Poniżej wkleję oczywiście kilka zdjęć.
Ponieważ jest to blog w zasadzie o jedzeniu i tematach zbliżonych, nie mogę pominąć tej kwestii. Obiad zjedliśmy w Landii - za znośną sumę 20 Euro (porządna porcja jedzenia oraz piwo i woda). Wyglądał tak:
Bulgur + coś w rodzaju gulaszu z warzyw i tofu + sos z fasoli + spora miska surówki. To i półtora czeskiego rohlika ze słonecznikiem wystarczyło mi na cały dzień, a jestem raczej żarłokiem.
Drobne zakupy (głównie picie) robiliśmy w Sparze i w Lidlu, ceny akceptowalne, a Spar ma swoją markę Veggie - są to rozmaite gotowe dania w cenie przeważnie ok. 2-3 Euro. Oglądałam z czystej ciekawości, gdyż są to przeważnie produkty chłodnicze, z których w podróży nie miałabym większego pożytku i szybko zepsułyby się w upale. Miejsc, gdzie można kupić rozmaite produkty bio (kosmetyki, zioła, jedzenie) zdaje się nie brakować, przynajmniej my, nie szukając, natrafiliśmy na kilka.
A teraz kilka fotek średniej jakości, bo z mojego kompaktowego aparatu:
Pałac Schönbrunn











Pałac Hofburg




Belweder

Strefa dla palaczy na peronie dworca Meidling

I to tyle od prowincjonalnej, potwornie zmęczonej podróżą kobiety na temat Wiednia. Na razie mam na długo dość dużych miast, marzę za to o wycieczce do uroczego czeskiego Mikulova. Na razie pocieszę się mikulovskim winem :)


czwartek, 8 sierpnia 2013

Upalny dzień w Koszycach

Tym razem parę słów o wycieczce do Koszyc na Słowacji, w kontekście wegetarianizmu oczywiście także. Tak się bowiem składa, że właśnie tam powstała najstarsza (bo założona w 1990 r.) w... Czechosłowacji restauracja wegetariańska Ajvega. Nie wiem, jak to wyglądało kiedyś, ale teraz część jest wydzielona dla wielbicieli tradycyjnych (czyli mięsnych) potraw. My tej części nie odwiedziliśmy, więc się nie wypowiem.
Z zewnątrz wygląda to tak:

Wybaczcie słabą jakość zdjęć, ale akurat słońce jakoś dziwnie się odbiło. Dzień był wyjątkowo upalny i słoneczny, gdy wracaliśmy, termometr w pociągu pokazywał 40 stopni, co prawda pociąg klimatyzowany, ale przy wyjściu na peron mieliśmy wrażenie, że wchodzimy do piekarnika.
W samych Koszycach najpierw pozwiedzaliśmy. I tu parę fotek, może kogoś zaciekawią:



Śpiewająca fontanna - wypuszcza wodę w rytm muzyki


Kolejna fontanna, ze znakami zodiaku
Uliczka Rzemieślników, a na niej:



Jest jeszcze więzienie na odpowiedniej uliczce, a w nim muzeum:


Potem poszliśmy jeść. Wnętrze okazało się bardzo przyjemne (przyznam, że trochę się obawiałam, bo na Słowacji różnie bywa):
Menu na ten dzień wyglądało tak:
Utorok
Polievka:
Kapustová  (polievka v cene)
Hlavné jedlo
1.Bolonské špagety obl
2,90 €
2.Guľky v tekvicovom príva.knedle
3,10 €
3.Brokolicový karbonátok,zem.kaša.obl.
3,50 €
4.Tanier Greenpeace,op.zemiaky,obl.
3,90 €
5. Zeleninová TENPURA zelenin šalát bylink.om
3,90 €
Wybraliśmy nr 2 (za 3,10 €) i 5 (za 3,90 €), do tego była zupa - po prostu kapuśniak, dobry, ale ja zrezygnowałam, bo nie chciałam się jeszcze rozgrzewać w tak ciepły dzień.
A nasze talerze wyglądały tak:

Tekvica to po słowacku dynia, lecz przypuszczam, że tu chodziło o jakąś cukinię czy kabaczka, w końcu to też dyniowate. To coś pływało w sosie do knedli. Mój talerz był bardziej zielony, mam tylko zastrzeżenie do sałaty, która po jednej stronie nie była pierwszej świeżości. Poza daniami z codziennego menu można było zamówić też coś z karty, ale na ten temat się nie wypowiem, bo nawet jej nie obejrzeliśmy. W każdym razie widziałam, że ktoś dostał pizzę, więc zapewne kuchnia gotowała pełną parą ;)
W Koszycach istnieje też restauracja Govinda, jednak chwilowo jest nieczynna z powodu remontu i urlopu. Tak więc została nam Ajvega, co mnie cieszy, bo zawsze jest wygodniej znaleźć coś naprawdę wegetariańskiego, niż szukać jakiejś nie zawsze smacznej pizzy. Zerknęłam na menu paru knajp azjatyckich - do dostania było tofu z warzywami, tofu z sosie pomidorowym czy też smażony kalafior. Nie bywam w takich miejscach, więc nie wiem, jak to wygląda od środka, czego się spodziewać, może kiedyś będzie okazja sprawdzić.
Dziwnym trafem dwa razy odwiedziliśmy Tesco - raz w Koszycach, a raz w Żylinie, głównie w poszukiwaniu napojów. Rozejrzałam się za typowo wegetariańskim czy wręcz wegańskimi produktami, ale w pośpiechu dostrzegłam tylko kilka rodzajów tofu. Za to nabyliśmy moje ulubione ciasteczka Princezky - nie jest to jakiś wyjątkowy produkt, nie są wegańskie, ale w przeciwieństwie do czeskich słodyczy, które wydają mi się mdłe, bardzo je lubię. Wyglądają tak:
Są kawowe, więc muszę lubić, po prostu muszę :)
No i to już wszystkie wieści z Koszyc, słynnego osiedla Lunik IX, gdzie kierowcy autobusów dostają dopłatę do pensji za to, że ponoszą ryzyko, "niestety" nie odwiedziliśmy. Z okna pociągu widać za to było wystarczająco wiele slamsów.